Kiedy pierwszy raz usłyszałam pytanie: „Kim był S.? Napisz coś więcej.”, pomyślałam, że chyba nie jest to temat do opowiadania. Niby znajomi wiedzą a tak naprawdę nie wiedzą nic - domyślają się tylko. Poza tym to tak długa historia, że ciężko będzie to opisać w kilku zdaniach. Nawet nie byłam (i ciągle nie jestem) pewna, czy jest to dobry pomysł. Przez głowę przechodziły mi sprzeczne myśli, od tych siejących niepokój po te, w których chce się mówić - bo naprawdę jest o czym. Po długiej chwili zastanowienia stwierdziłam,.. " niech będzie,. niech tych kilka zdań naświetli to, co było i jest ważne”. Niech przejdzie to gdzieś do historii, choćby w małym stopniu.
S. od początku nie był zwykłym, tunezyjskim mężczyzną. Nie tylko miał swój urok (którego inni nie dostrzegali, dopóki o dziwo nie zjawiłam się ja), ale też takie coś, czego nie da sie opisać słowami - to sie czuje. Pomocny, zorganizowany, opiekuńczy, inny. Taki byl S., a co za tym idzie moja znajomość z nim.
Tak, nasza znajomość byla inna. Inna niż wszystkie, o których mówiono w Sousse.
Pamiętam ten dzień: upalny, 13-sty września,. Wtedy jeszcze nie wiedział, że jego obawy dotyczące jednodniowego wyjazdu na Saharę będą tylko nieuzasadnioną wizją porażki. Że tego dnia zdobędzie więcej niż sądzi i że ten dzień zmieni nie tylko jego ale i moje życie. Od samego początku chciał pomóc - w restauracji, w noszeniu mojego sprzętu foto, w drodze. Zagadywał kiedy nic nie mówiłam - od początku był przyjacielem.
Kolejne dwa miesiące to była przyjemność planowania - z nim. Nie spotkałam tam jeszcze takiego człowieka, który potrafi coś zaplanować na dłużej niż doba. Uwielbiałam te chwile, kiedy siadaliśmy i wymyślaliśmy gdzie i kiedy pojedziemy. Mówił: „Hey baby, zapomnieliśmy o jednej rzeczy: jest zima, więc nie mamy tyle czasu w ciągu dnia ile myśleliśmy. Musimy skrócić naszą podróż, bo o 17.00 jest już ciemno."
Nadszedł taki dzień w którym znów leciałam do Tunezji. Wiedziałam, że będzie na lotnisku - nigdy się nie spóźniał. Wiedział, że najważniejsze dla mnie to poczucie bezpieczeństwa - a z nim zawsze byłam bezpieczna. Nigdy nie narażał mnie na zbędne emocje. Każdego dnia, kiedy z samego rana wyjeżdżaliśmy w kolejną podróż, przywoził mi kawę i śniadanie. Pamietam, jak pierwszym razem przywiózł mi kawałek tortu (??) do kawy. Zjadłam, choć szybko dowiedział się, że niekoniecznie słodkie śniadania to mój styl,.. 😉
Jednego dnia zadzwonił do mnie mówiąc po angielsku: „ baby, pamietasz, że jestem na kursie angierlskiego? wyobraź sobie, że uczylismy się cyfr i musiałem powtarzać: one, two, three, four,.. hahahaha” - i tak upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony pochwalił się wszystkim, że zna kogoś z innego kraju,. z drugiej, zapewnił mnie, że nie mam konkurencji 😉
Potem dostałam ręcznie robiony (przez jego mamę) szalik z owczej, tunezyjskiej wełny - do tej pory chroni moją szyję w zimowe dni.
I tak minęły lata a ja zawsze mogłam na niego liczyć. Oczywiście miał i ma swoje wady - on wie, o czym mówię 😉 Z biegiem lat nauczyliśmy się trzymać w tajemnicy to, co nasze, tak, by wiedzieli tylko ci, którzy wiedzieć mogą. Tacy zaufani przyjaciele - i wystarczy. Reszta mogła się tylko domyślać - co nie przeczę, jeszcze bardziej mnie rozbawiało.
Najzabawniejsze były pytania: "ale dlaczego ty ciągle nosisz jego nazwisko?”, "a wy macie kontakt?". Nie mogli znieść niewiedzy. Zamiast szukać własnego szczęścia, zadbać o własne życie, skupiali uwagę na nas. I zazdroscili,. Relacji, przyjażni, miłości, spotkań, wyjazdów, przygód,. Chcieli zająć jego miejsce, chcieli zająć moje,. Ale nie mogli. Próbowali - wykorzystywali chwile słabości, ale to nie zdało sie na nic.
Pamietam jak mówił S. w chwilach mojego zwątpienia: “Wiesz dlaczego oni tak robią? Bo nam zazdroszczą,.”
A potem dodał: “Nigdy nie powiem o Tobie złego słowa, nawet gdy inni bedą tak mówić. Wiem jaka jesteś,.”.